Skip to main content

Pożar młyna, który zamienił ulicę Mickiewicza „w morze płomieni”

Dnia 13 grudnia 1929 roku, Gniezno obiegł strach, który potęgował przejmujący lęk z przeszłości. Wszak „czerwony kur” palił w dziejach Gniezno kilkukrotnie i to niemal doszczętnie – niwecząc ostatecznie jego szybki rozwój. Po jednym z pożarów z dalekiej przeszłości, populacja Gniezna zmalała nawet do tylko 7 osób, zatem każde bicie dzwonów alarmowych oraz wycie syren, poruszały wszystkich słyszących ich dźwięki gnieźnian. Ponownie widmo ogromnej pożogi przyszło wraz z pożarem młyna Leona Foltynowicza – mieszczącym się przy ulicy Mickiewicza. Około godz. 10.15 nadmłynarz Gwizdała zauważył wydobywający się z piwnic dym. Z przebywającym akurat w zakładzie urzędnikiem skarbowym, przystąpiono do poszukiwania centrum pożaru, jednocześnie wzywając Straż Pożarną. Głos syren alarmowych sprowadził także straże: wojskową i kolejową, ale zawezwano także straż z Poznania, obawiając się wielkiej pożogi miasta. Ogień bardzo szybko trawił budynek, czemu pomagał porywisty, czy wręcz huraganowy wiatr. Obawiano się, że ów wiatr, pchnie płomienie na inne budynki, co mogło oznaczać pożar na skalę ogromną. Płomienie dotykały już sąsiedniego kina Polonia i domu samego właściciela młyna. Przybyli z pomocą żołnierze, zaczęli polewać dachy pobliskich budynków wodą. Pożar strawił wszystkie 3 kondygnacje – zawalił się dach i stropy, a popołudniu runęła cała elewacja młyna od strony ul. Mickiewicza. Wysoki komin wychylił się niebezpiecznie i postanowiono go rozebrać. Spłonęło całe wyposażenie wraz z zapasami zboża i mąki. Żar był tak duży, że popękały szyby w Restauracji Wiedeńskiej, mieszczącej się po drugiej stronie ulicy. Pożar opanowano około godziny 12, a szkody wyceniono na blisko 500 000 złotych. W akcji ratunkowej poszkodowanych zostało dwóch strażaków. Przypuszczalnie, młyn został podpalony, a w ramach śledztwa natychmiast zaaresztowano samego właściciela Leona Foltynowicza. Podejrzenie padło na jego próby uzyskania ubezpieczenia pożarowego na kilka dni przez pożarem. Jednak po kilkudziesięciu godzinach został on zwolniony z aresztu. Przyczyną było prawdopodobnie zwarcie elektryczne jednej z maszyn. O zdarzeniu rozpisywała się szeroko wielkopolska i nawet ogólnopolska prasa. „Ulica zamieniła się w morze płomieni” – relacjonował dziennikarz Gazety Powszechnej. Ledwo opanowany pożar uwidocznił braki sprzętowe gnieźnieńskiej straży pożarnej, w skutek czego, postanowiono ze składek społecznych zakupić pompę motorową, by w przyszłości zapobiec całkowitemu pożarowi miasta.

Polonizacja Hotelu Europejskiego

Jaka była bezpośrednia przyczyna sprzedania bardzo popularnego hotelu przez jego właściciela, Niemca Bernarda Koschnicke, Polskiej Kasie Pożyczkowej dla Miasta i Okolicy w roku 1906? Pod koniec 1905 roku przybył do Gniezna Wojciech Korfanty, przywódca narodowy Górnego Śląska, związany z chrześcijańską demokracją. Był to nieugięty działacz niepodległościowy walczący o sprawę Polską i przyłączenie Śląska do Polski. Wiec na jego cześć miał miejsce właśnie w Hotelu Europejskim, który użyczył na tę okoliczność jego właściciel – Niemiec Koschnicke. Przedsiębiorca ten był przyjacielem Polaków. Nie robił wymówek dla wynajęcia swoich sal pod zebrania organizowane przez dawnych gospodarzy tego miasta. Czynił to chętnie, mimo szalejącej wokół germanizacji. Najwyraźniej Bernard nie bał się konsekwencji goszcząc u siebie Korfantego. Spotkała go za to jednak kara od swoich rodaków. Stacjonujące tu pruskie wojsko, które z uwielbieniem odwiedzało lokale Hotelu Europejskiego, dostało zakaz odwiedzania tego przybytku, a ta klientela była podstawą działalności całego jego biznesu. Zrozpaczony Niemiec dotarł nawet to odpowiedniego ministra z prośbą o cofnięcie zakazu, który mógł doprowadzić go do ruiny finansowej. Dano mu tzw. „ofertę nie do odrzucenia”. Wojsko wróci do jego lokali, jednak ma on zakończyć „wielkopolską agitacyę” w swoim biznesie. Właściciel hotelu uległ. Był to cios w polskie organizacje, które straciły miejsce spotkań, bali i zabaw u przyjaznego im niemieckiego sąsiada.

Sprawa zaogniła się, gdy polskie Towarzystwo Samopomocy Naukowej, które zamówiło już wcześniej salę pod wystawienie komedii Fredry „Damy i Huzary”, chciało mimo wszystko dokończyć swego dzieła i sztukę wystawić. Pomny zakazu jakie dały mu władze, właściciel hotelu prosił polaków by ich amatorskie przedstawienie nie zagrażało swą wymową „całości państwa pruskiego”. Owa fredrowska komedia nie była wówczas na cenzurze władz pruskich, ale wystraszony i zapobiegliwy Koschnicke wolał dopytać władze wojskowe o opinię. Ta odpisała mu podstępnie, ale zgodnie z obowiązującym prawem. Otóż Niemiec nie musi pytać wojska o to, co będzie u niego w sali grane, bo wojsko nie może tego zakazywać, jednak ostrzeżono go, że jeśli jego obiekt będzie wynajęty do celów „nieprzyjaznym Niemcom i państwu”, wojskowi już do niego nie wejdą. Wystraszony widmem upadku Koschnicke, wynajęcia sali odmówił. Polacy poczuli się urażeni najpewniej nie czując w jakim położeniu był wtedy życzliwym im od lat człowiek. Zaczął się bojkot jego drugiego przybytku czyli letniska „Jelonek”. Sam Koschnicke bronił się jeszcze na łamach wielkopolskiej prasy, że odmowa nie wynikała z niechęci do Polaków, tylko presji pruskiego wojska. Ostatecznie 13 grudnia 1906 roku musiał zakończyć swój etap pracy nad rozkwitem wielkiego hotelu i oddał go na sprzedaż w drodze licytacji. Kupiła go wówczas wspomniana Polska Kasa Pożyczkowa dla Miasta i Okolicy, jednak ta organizacja nie miała doświadczenia w prowadzeniu hotelu i oddawała go w dzierżawę, co przez pewien czas nawet go rujnowało. Nowy polski dzierżawca, Bloch, dalej blokował polskie zebrania, co redaktor „Postępu” nazwał „policzkiem wymierzonym polskiemu społeczeństwu”. Gorzko zachowanie miejscowych polaków, którzy bojkotem spowodowali odejście przyjaznego im Bernarda Koschnicke, podsumował na łamach Wielkopolanina redaktor tego pisma. Zauważył on przytomnie, zwracając uwagę na bojkot pruskiego wojska na lokal niemieckiego przedsiębiorcy, że „pan K. ponosi teraz znaczne straty, a do tych przyczyniła się władza wojskowa. W ten sposób polityka pruska odbija się na Niemcach samych”. Ale dodal z przekąsem, że swoim zachowaniem „ludność polska coraz staje się mniej maślaną”.

Gniezno boksuje

Zdjęcie z klimatem jak z przedwojennych ringów Chicago lub Nowego Jorku, jednak to Gniezno i zbiorowa fotografia bokserów z Gniezna i Bydgoszczy, reprezentujących kluby – odpowiednio: Polonii i Astorii. W marcu 1934 roku odbył się w Gnieźnie emocjonujący mecz między pięściarzami obu miast. Gnieźnianie szukali rewanżu po „laniu”, które dostali rok wcześniej z Polonią w Bydgoszczy 6:10. Oficjalnie bój toczył się o nagrodę ówczesnego prezydenta miasta, dr Lauterera. Mecz miał miejsce w kinoteatrze „Słońce”, czyli dzisiejszym teatrze Fredry. Bilety kosztowały od 50 groszy do 1,50 zł.

„Że zwycięstwo to (Bydgoszczy) nie przyjdzie jej łatwo, o tem wiedzą tam dobrze, to też wszelkie przypuszczenia na temat pewnego zwycięstwa Gniezna są przedwczesne i nieco lekkomyślne” – ostrzegała przed meczem gnieźnieńska prasa. Ostrożność mediów była jednak za daleko idąca. Gnieźnianie pobili bydgoszczan 14:2! Co prawda, nasi pięściarze otrzymali 2 punkty walkowerem (nie przyjechał z rywalami pięściarz wagi koguciej), a rywale z Kujaw przyjechali bez swoich gwiazd (ci walczyli wtedy z poznańską Wartą), to nie umniejsza jednak sukcesu naszych pięściarzy. Jak donosiła prasa, wydarzenie to było sukcesem towarzyskim, a sala kina była nabita do ostatniego miejsca. Do Bydgoszczy pięściarze z tego miasta wrócili „na tarczy”, a w lokalnej prasie zostali wyśmiani i oskarżeni o kompromitację miasta i klubu.

Odsłonięcie Pomnika Poległych 69. p. p. w Gnieźnie

Przypomnijmy sobie o chwili chwały pomnika, który już dziś niestety nie istnieje. Z okazji zbliżającej się 5. rocznicy powstania stacjonującego w Gnieźnie 69. pułku piechoty, żołnierze postanowili oddać hołd poległym kolegom, którzy zginęli w działaniach wojennych na froncie Powstania Wielkopolskiego. Dnia 11 listopada 1923 roku, na dziedzińcu koszarowym przy ulicy Chrobrego (pomnik znajdował się przed nieistniejącym dziś skrzydłem koszar przy tej ulicy), odbyła się manifestacja patriotyczna wraz z odprawianą mszą świętą. Stawili się na uroczystości najznamienitsi mieszkańcy Gniezna, liczne duchowieństwo, weterani, delegacje, organizacje, no i oczywiście sami żołnierze. Najwyżsi rangą przedstawiciele wojska, to byli podpułkownik Wacław Kluczyński – dowódca 69. pułku piechoty, pułkownik Taczak – dowódca 17. dywizji piechoty oraz generał dywizji Kazimierz Raszewski – dowódca VII. poznańskiego korpusu armii. Po licznych przemowach dostojeństwa, dowódca korpusu dokonał odsłonięcia pomnika, któremu towarzyszyły wystrzały armatnie oraz hejnał. Odegrano marsz żałobny Chopina, a przed pomnikiem zaciągnięto straż honorową. Następnie pod pomnikiem przemówił generał Raszewski, który stwierdził: „dopóki armja polska posiada takie pułki, jakim jest 69. p. p. (11. p. strz. Wlkp.), tak długo Najjaśniejsza Rzeczypospolita i Rząd Jej mogą być spokojni, że wszelkie zakusy jawne i skryte żywiołów, działających na szkodę państwa, rozbiją się w niwecz o piersi i stal bagnetów żołnierzy”.

Uroczystość zakończyła się defiladą pułku, a po niej żołnierze udali się na obiad. Natomiast zaproszeni goście przeszli do kasyna oficerskiego na uroczyste śniadanie. O samym pomniku słów kilka. Budowę zainicjował dowódca pułku, ppłk. Kluczyński wraz z dowódcą baonu sztabowego mjr. Aleksandrem Kurowskim. Projekt opracowali – artysta malarz Kujawski z Gniezna, artysta rzeźbiarz Bombres z Gniezna, a współudział miał architekt inż. Józef Śmielecki, także z Gniezna. Twórcy nie pobrali za pracę żadnych gratyfikacji. Pomnik składał się z tarasu o sześciu stopniach i siódmym jako platformie, ze złamanymi czterema słupami tworzącymi sześć wejść. Wzniesiono także po obu stronach murki z cementowymi ławami do spoczynku. Na tarasie umieszczono basen, z którego wznosił się czworokątny cokół. Na przedniej ścianie cokołu, umieszczono tablicę z emblematem (orzeł biały między dwoma sztandarami z orderem Virtuti Militari) i napisem. Na ścianie tylnej wyryto liczbę poległych żołnierzy pułku. Z boków cokołu wyglądały dwa lwy, plujące wodę do muszli, a z tych wypływała ona do basenu. Na cokole wznosiła się kolumna (3,25 metra wysokości) z granitu szwedzkiego polerowanego, zakończona kapitolem, na którym stał żołnierz w szturmowej postawie z karabinem w ręku. Żołnierz ów, miał naturalnych rozmiarów wielkość. Całe otoczenie, zostało ozdobione parkiem, którego wykonaniem i zaprojektowaniem zajął się inspektor ogrodów miejskich pan Edmund Sokołowski. Pomnik został prawdopodobnie zniszczony podczas nalotów Luftwaffe na Gniezno w 1939 roku, kiedy zbombardowano skrzydło koszar przy ulicy Chrobrego. Pomnik stał tuż przed budynkiem, od strony dziedzińca. Resztki pomnika zostały prawdopodobnie sprofanowane po wkroczeniu żołnierzy Wehrmachtu.

Dzwon św. Wojciech. Historia i zawiśnięcie na wieży w 1932 roku

Pierwotnie Wojciech był dzwonem bijącym w Moskwie. Był on łupem wojennym Władysława IV, który wracał z dalekiej wyprawy. Król postanowił ów dzwon podarować Gnieznu, ku czci męczennika Wojciecha. Jego wędrówka jednak z Moskwy do Gniezna trwała aż 4 lata. Z racji słusznych rozmiarów spłynął on Niemnem do Tylży, skąd został zabrany statkiem do Gdańska. Z Gdańska udał się w górę Wisły do Brdy i Bydgoszczy, a dalej zaciągnięto go końmi do Gniezna. Gdy przybył miasto dźwigało się ze skutków pożaru z roku 1613. Dzwon zawisł w dzwonnicy obok katedry gdzie spędził 118 lat. W roku 1739 wybudowano dla niego specjalnie nową dzwonnicę. W tym czasie dzwon dwukrotnie pękał i wymagał rychłej naprawy. Postanowiono go przetopić i odlać na nowo, chrzcząc imionami Wojciecha i Michała. Dopiero w roku 1932, za sprawą biskupa Antoniego Laubitza, postanowiono go umieścić na północnej wieży katedralnej, by z wysoka bił dla całego miasta i kraju. Operacja wciągania dzwonu zebrała niemałą ilość mieszkańców miasta, a poprzedziła ją modlitwa. Po 1,5 godzinnym wciąganiu linami, dzwon dostał się do kopuły przez okno i spoczął na żelbetowym stropie wieży, po czym podwieszono go na docelowej konstrukcji. Jego umiejscowienie przywitał arcybiskup Hlond słowami: „Witam Wojciecha na wieży prymasowskiej Bazyliki – niech narodowi wydzwania tryumfy Boże i wielkie chwile. Daj to Panie Boże!”. Wojciech przetrwał okres okupacji niemieckiej na swoim miejscu, aż do 1945 roku, kiedy to wkraczające wojska radzieckie ostrzelały wieże katedry. W wyniku pożaru dzwon spadł przebijając sklepienie. Został ponownie zawieszony w wieży po odbudowie zniszczeń, jednak w wyniku urwania jego serca w roku 1974, postanowiono go zdjąć i zawiesić na powrót w dzwonnicy obok katedry, gdzie wisi i bije do dziś.