Stanisław Zakrzewski. Wyskoczył przez okno, uciekł gestapo
Miejsce o mrocznej i tragicznej historii znajduje się przy ulicy Sobieskiego nr 12. Modernistyczna kamienica była w czasie niemieckiej okupacji siedzibą gestapo – tajnej policji państwowej, organizacji zbrodniczej. Zdrowie i życie w tym budynku straciło wielu polskich patriotów. Od 20 lipca 1942 do 13 lutego 1943 roku było likwidowane poprzez falę aresztowań niemal całe gnieźnieńskie podziemie antyhitlerowskie. Jednym ze złapanych patriotów był podporucznik Stanisław Zakrzewski, od 1942 roku mianowany szefem Inspektoratu Rejonowego Związku Odwetu w Gnieźnie. Wspomniany Związek Odwetu był odpowiedzialny za działalność sabotażowo-dywersyjną. Grupa Zakrzewskiego wsławiła się udanymi akcjami na węzły kolejowe w Gnieźnie, Wrześni i Wągrowcu, oraz na linie telefoniczne, samochody i stadniny koni dla wojska nieprzyjaciela (udane wyeliminowanie 500 sztuk zwierząt). Do końca czerwca 1942 r. Związek Odwetu we wszystkich swych obwodach liczył 100 członków. Niestety, w poznańskich organach Związku Walki Zbrojnej doszło do (mniej lub bardziej zawinionego) szeregu dekonspiracji. Wieść o aresztowaniach w Poznaniu doszła do Gniezna, gdzie podjęto decyzję o wstrzymaniu akcji dywersji, zaprzestaniu werbunku i zniszczeniu materiałów konspiracyjnych. Dowództwo myślało także o opuszczeniu Gniezna spodziewając się represji, jednak uspokojone przez szefa łączności z Poznania, że nikt nie może gnieźnieńskiej komórki zdradzić poza nim, uspokoiło te nastroje. Przedstawiciel poznańskiego podziemia, który przybył do Gniezna z ostrzeżeniem, wrócił do Poznania usunąć adresy skrzynek kontaktowych, które mogłyby wskazać gestapo siatkę w Gnieźnie. Niestety, szef łączności został aresztowany na dworcu w Poznaniu, a w ręce tajnej policji wpadły inne akta Komendy Okręgu Związku Odwetu, m.in. adresy skrzynek kontaktowych w Gnieźnie.
Poznańskie gestapo zatem dowiedziało się o istnieniu grupy odwetowej w Gnieźnie. A Gniezno było solą w oku nieprzyjaciela. Artur Greiser, namiestnik tzw. „Kraju Warty”, mianując na stanowisko starosty gnieźnieńskiego i starosty miasta Lorenzena, nazwał Gniezno „siedliskiem polskiej reakcji”, jego „gorącym żelazem”. W Poznaniu, w związku z dekonspiracją zaczęto tortury „wsypanych” i aresztowanych patriotów, a w Gnieźnie zaczęło się „węszenie” członków grupy. 20 lipca 1942 roku Zakrzewski zostaje aresztowany w pracy. O godzinie 19 gestapowcy zabierają go do jego mieszkania przy ul. Moniuszki 4 celem przeprowadzenia rewizji. Tam zastano jeszcze dwóch innych konspiratorów. Zaczęła się fala aresztowań wskutek zeznań torturowanych w Poznaniu. Wpadają kolejni gnieźnianie, ale nikt z nich nie przyznaje się do przynależności do jakiejkolwiek organizacji konspiracyjnej. W końcu z Poznania gestapowcy przywożą do Gniezna skrajnie wycieńczonego torturami tamtejszego szefa łączności, który w czasie konfrontacji z aresztowanymi przeprasza ich za zdekonspirowanie, choć gnieźnianom żadnej akcji sabotażowej czy odwetowej nie udowodniono. Członkowie Związku Odwetu zostają wtrąceni do więzienia przy ul. Franciszkańskiej. Zaczęły się brutalne przesłuchania i tortury…
Z biegiem miesięcy wpadali kolejni członkowie gnieźnieńskiego Obwodu ZWZ. Do 13 lutego 1943 roku łącznie aresztowano 66 osób. Osadzeni ustalili między sobą zeznania, że może i wzajemnie działali, ale tylko samopomocowo, w trudnych czasach. Myśleli, że gestapo nic na nich nie ma, ale nie wiedzieli jeszcze o dalszych zajściach w Poznaniu i znajdujących się tam dowodach ich „winy”. Ostatecznie z gnieźnieńskiego podziemia, po absurdalnym procesie, doszło do wyroków. Na ich mocy 36 osób skazano na karę śmierci, 20 na kary obozu karnego, 2 przekazano do dyspozycji gestapo w Poznaniu, 3 oskarżonych zmarło jeszcze przed końcem procesu. Na uwagę zwraca fakt, że szef gnieźnieńskiego gestapo – Gustaw Marreck, został zwolniony po wojnie z aresztu w 1946 roku z powodu braku dowodów winy. Wskazał on, że to jego podwładny G. Schlade torturował okrutnie Polaków, ale nie podlegał bezpośrednio mu, tylko gestapo w Poznaniu. Ani gestapowca Schlade, ani kolejnych – J.Heitnera, A. Pohlstadta nie odnaleziono po wojnie w RFN. Sam Marreck z polskiego aresztu udał się do amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec.
Wróćmy jednak do Stanisława Zakrzewskiego, który przeżył wojnę, choć przecież był aresztowany. Nie został też skazany razem z innymi. 9 grudnia 1942 roku został on przewieziony na kolejne przesłuchanie z więzienia na Franciszkańskiej do siedziby gestapo przy ulicy Sobieskiego. Około godziny 17 dokonał z niej brawurowej ucieczki. Na parterze kamienicy znajdowała się poczekalnia. Tam gestapowiec zdjął Zakrzewskiemu kajdanki i zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia by sprawdzić, czy może tam wprowadzić aresztowanego. W tym czasie Zakrzewski otwiera okno i błyskawicznie ucieka przez nie do sąsiedniego Parku Miejskiego. Tam by zmylić zawezwany za nim pościg przeskakuje parkan cmentarza ewangelickiego (dziś przedszkole) i ukrywa się za płytą nagrobną. Grupy ścigających biegną w głąb parku, a później przeczesują domy na Konikowiu. W tym czasie Zakrzewski biegnie z powrotem na ulicę Sobieskiego i wbiega do willi miejskiego ogrodnictwa (palmiarnia). Tam pomocy udziela mu ogrodnik Sokołowski wręczając uciekinierowi płaszcz i buty. Zakrzewski uciekał bowiem bez obuwia i wierzchniego okrycia. Następnie ogrodami, wzdłuż rzeźni ucieka przez ulicę Roosevelta, Jasną, Chociszewskiego i św. Michała w rejon wieży wodociągowej, do swoich znajomych. Tam niestety nie udzielono mu pomocy. Skierował się więc na Słomiankę do znajomej swoich rodziców, Tekli Wieczorek. Ta ubrała uciekiniera w zimowe ubrania i dała prowiant. Otrzymał on też dokumenty i około godziny 19.30 ruszył w nieznane. Przez Dalki dostaje się do Żydowa, do swojego byłego podkomendnego. Ten zawiadamia Związek Odwetu we Wrześni, który uciekiniera przejmuje i jako ucznia maszynisty wyprawia do Warszawy. Tam Zakrzewski włącza się do konspiracji i walczy w Powstaniu Warszawskim, które przeżywa. W latach powojennych na skutek donosów i paszkwili dwukrotnie staje przed stalinowskimi organami prokuratorskimi, ale w obu przypadkach został zrehabilitowany. Śmiała ucieczka i uniknięcie śmierci nasuwały niektórym gnieźnianom podejrzenie, że Zakrzewski mógł pójść na współpracę z gestapo, jednak Zdzisław Koczurowski, autor opracowania „Antyhitlerowski ruch oporu w Gnieźnie”, po przeczytaniu zeznań, listów oraz rozmowach z żyjącymi jeszcze w latach 80-tych członkami ruchu oporu, wykluczył taką możliwość. Także żadne ze śledztw wszczętych przeciw niemu nie ujawniły żadnych plam w jego konspiracyjnym życiorysie.
Korzystałem z opracowania Zdzisława Koczurowskiego pn. „Antyhitlerowski ruch oporu w Gnieźnie”, oraz książki „Gniezno i Ziemia Gnieźnieńska” pod redakcją Jerzego Topolskiego i Bogusława Polaka.
Michał Szelągowski. „Z Gniezna do La Platy”
Szacuje się, że w czasie fali emigracji Polaków do Argentyny, w okresie od końca XIX wieku do połowy XX wieku, z ziem naszego państwa do tego latynoskiego kraju przybyło ok. 200 tysięcy ludzi. Dziś w Argentynie polski rodowód może mieć do miliona Argentyńczyków. Exodus wynikał z biedy, reperkusji politycznych i przeludnienia wsi. Pionierami emigracji w to miejsce miało być 14 rodzin, które – choć próbowały dostać się do USA – wylądowały ostatecznie w La Placie, a potem w Apostoles. Prawdopodobnie po dotarciu do portu w Hamburgu nie wykazały one należytych dokumentów oraz nie cieszyły się wymaganym zdrowiem i zaproponowano im dalszą podróż, ale już nie do USA, ale na południe. Na ziemi argentyńskiej przywitał ich Polak pochodzący z Gniezna – Michał Szelągowski, który przebywał tutaj od 1878 roku…
Szacuje się, że w czasie fali emigracji Polaków do Argentyny, w okresie od końca XIX wieku do połowy XX wieku, z ziem naszego państwa do tego latynoskiego kraju przybyło ok. 200 tysięcy ludzi. Dziś w Argentynie polski rodowód może mieć do miliona Argentyńczyków. Exodus wynikał z biedy, reperkusji politycznych i przeludnienia wsi. Pionierami emigracji w to miejsce miało być 14 rodzin, które – choć próbowały dostać się do USA – wylądowały ostatecznie w La Placie, a potem w Apostoles. Prawdopodobnie po dotarciu do portu w Hamburgu nie wykazały one należytych dokumentów oraz nie cieszyły się wymaganym zdrowiem i zaproponowano im dalszą podróż, ale już nie do USA, ale na południe. Na ziemi argentyńskiej przywitał ich Polak pochodzący z Gniezna – Michał Szelągowski, który przebywał tutaj od 1878 roku…
Jednak szukając losów naszego krajana, natrafiłem na inną, bardziej szczegółową relację tej historii w tygodniu „El Mundo de Barisso”. Otóż owi mieszkańcy Małopolski Wschodniej to byli galicyjscy chłopi pochodzenia polskiego i ukraińskiego. Przy zgłaszaniu ich transportu z Hamburga do Nowego Jorku przewoźnik został poinformowany, że w związku z chorobami niektórych z nich, nie zostaną oni wpuszczeni do USA. Wiedząc, że powrót w rodzinne strony dla tych ludzi jest prawie niemożliwy (często sprzedawali dobytek, a na ich wyjazd składały się rodziny i całe wsie), pracownik firmy spedycyjnej (prawdopodobnie Polak) zaproponował im kurs do Ameryki Południowej. Po dopłynięciu do Buenos Aires lokalny urząd imigracyjny zaskoczony niezapowiedzianymi przybyszami nie wiedział gdzie ich ulokować i co z nimi zrobić. Skierowano ich tymczasowo do La Platy gdzie zajęli drewnianą chatę (dziś w tym miejscu stoi Kolegium Narodowe). Ponieważ przybyli nie porozumiewali się w obcych im językach, pomógł im właśnie Polak i gnieźnianin z pochodzenia Michał Szelągowski, tłumacząc tutejszym władzom powody ich emigracji i zapewniając władze o chęci pracy na roli, na czym się znali. Szelągowski zaczął działać w celu osadzenia przybyłych w prowincji Buenos Aires, ale nie przynosiło to rezultatu. Ziemie w tej okolicy miały już hipoteki i nie było możliwości nadać imigrantom terenów pod uprawy. Szelągowski nie ustawał w staraniach. Nawiązał kontakt z Juanem José Lanusse, mieszkańcem La Platy, który od 1896 r. był gubernatorem narodowego terytorium Misiones i zainteresował się zlokalizowaniem grupy rolników i ich rodzin we wspomnianym regionie.
Szelągowski pisze list do Lanusse: „W tej chwili w La Placie i w Buenos Aires jest grupa imigrantów, prawdziwych rolników, narodowości polskiej, z których zostaliby wysłani w głąb Rzeczypospolitej, a inni chcą jechać do Brazylii; Starałem się i próbuję zatrzymać ich wszelkimi możliwymi sposobami, aby pojechali na Misiones. Według waszego rozpowszechnienia przekonałem się, że ta imigracja byłaby bardzo korzystna dla terytorium Misiones, ponieważ składa się ono w większości z młodych i krzepkich mężczyzn, chętnych do pracy. Wśród nich jest kilku, którzy mają wystarczające środki pieniężne, aby móc zaspokoić swoje pierwsze potrzeby, jak wskazujecie w swoim okólniku, i nie wątpię, że jak najszybciej im pomożecie. Są jednak i tacy, którym brakuje takich środków, mimo to uznałem za stosowne doradzić im, aby udali się również do Misiones, ponieważ mówicie, że brakuje rąk do tej pracy. Nie wątpię, że gdyby ta niewielka grupa uzyskała korzystne wyniki, utworzyłby się ważny nurt imigracyjny tej samej narodowości, który nie przestałby być korzystny dla wspomnianego terytorium. Nie omieszka zwrócić waszej uwagi na tę imigrację, ponieważ nie jest ona koczownicza, to znaczy tam, gdzie się udają, zostają, a kiedy już się osiedlą, nie będą myśleć o powrocie ani wyjeździe gdziekolwiek indziej. Ponadto muszę państwu powiedzieć, że ci ludzie mówią tylko po polsku i rusku, co może prowadzić do trudności, dla których konieczna byłaby odpowiednia osoba do pełnienia roli tłumacza. Jeśli go masz, mogę zająć się wysłaniem, tak długo, jak rząd jest odpowiedzialny za opłacenie podróży i pewną pensję. Nie mam dokładnego pojęcia o tym terenie, ale przypuszczam, że będą w stanie znaleźć narzędzia rolnicze i nasiona niezbędne do rozpoczęcia uprawy” – można wyczytać w liście. 12 lipca 1897 r. Lanusse odpowiedział, że „migranci będą mile widziani”, tłumacz zostanie zatrudniony oraz dostaną niezbędne pługi i nasiona. W czasie tej korespondencji do wybrzeży Argentyny dobił parowiec „Antonina” i z jego pokładu trapem zeszła kolejna część emigracji z Ukrainy Zachodniej. Wraz z przybyłymi wcześniej zostali wysłani łodzią na północny wschód kraju, jednak w miejscu docelowym osiadli już tu właściciele ziemscy nie mieli przekonania do obcych im Słowian. Lanusse nie poprzestał i wysłał mówiących po polsku i ukraińsku jeszcze dalej, w miejsce, którym gospodarzył „sędzia pokoju” – osoba dużego zaufania. „(…) jeden z nielicznych ludzi, którym mógł zaufać, że zaopiekują się nimi i pomogą im w trudnym początku ich instalacji”. Imigranci przez tydzień podróżowali zaprzęgniętymi wołami do miejsc zwanych Apóstoles San Pedro i San Pablo.
Dzięki uporowi i chęci pomocy Michała Szelągowskiego i decyzji Juana José Lanusse, w okolicy Apóstoles San Pedro i San Pablo osiadło 19 rodzin liczących łącznie 69 osób. Do 1903 roku kolonia wraz z nowymi przybyszami z Galicji Wschodniej (Polacy i Ukraińcy) liczyła już 6000 osadników-imigrantów. To tylko jedna z zasług Michała Szelągowskiego. Teraz więcej o nim. Informacje znalezione o nim w internecie są dość lakoniczne. Data urodzenia i śmierci oraz miasto rodzinne Gniezno, to trochę mało, ale tylko tyle szczątkowych danych funkcjonuje w publicznym obiegu. Więcej mówi artykuł w lokalnej argentyńskiej prasie. W gazecie „El Dia” w roku 2000 ukazała się relacja ze zjazdu zasłużonej rodziny Szelągowskich. Tytuł nosi nazwę „De Gniezno a La Plata” („Z Gniezna do La Platy”). Na spotkaniu zebrało się ponad 100 osób z liczącej wtedy już sześć pokoleń rodziny. Wszyscy mieli na sobie biało-czerwone kokardy. Jak wspomina w materiale Fernando Lascano Szelagowski (znający najlepiej historię rodziny) – ojciec dynastii Michał urodzić się miał w Gnieźnie 23 września 1853 roku jako syn Sebastiana Szelągowskiego i Marii Mikołajczak. Pracować miał w fabryce zegarków, a jego ojciec miał być właścicielem dobrze prosperującej fabryki samochodów. Ojciec Michała gdy owdowiał, miał w wieku 65 lat pojąć za żonę 17-letnią dziewczynę, co miało spowodować konflikt i rozpad rodziny. Dwóch synów wyemigrowało wtedy do USA, a Michał przez Szwajcarię i Francję udał się do Rio de Janeiro w Brazylii. Po kilku miesiącach udał się dalej – do Buenos Aires w Argentynie gdzie poznał belgijkę Josephine Corne biorąc z nią ślub. W tym czasie powstawało miasto La Plata, którego budowa była jednym z największych projektów tego czasu w Argentynie. Małżeństwo już z dwójką dzieci wyruszyło do La Platy w której Michał zaczął pracę w wyuczonym jeszcze w Europie zawodzie krawca. Wstąpił też do loży masońskiej „Światło i Prawda”. Kontakty i operatywność Szelągowskiego doprowadziły do wybudowania przez niego pierwszej w La Placie fabryki lodu oraz stał się koncesjonowanym dystrybutorem piwa marki „Palermo”. Michał i Josephine mieli 11 dzieci. Pięcioro z nich zmarło bezdzietnie, w tym Estanislao, który miał być ponoć awanturnikiem, który po romansie z mężatką z La Platy uciekł do USA i zmarł w Chicago w wieku 25 lat na grypę hiszpankę.
Wspomnienia potomków Michała Szelągowskiego to cenne informacje. Jednak szukając w systemach genealogicznych rodziców twórcy argentyńskiej familii: Sebastiana Szelągowskiego i Marii Mikołajczak (o których wspomniał w artykule z „El Dia” Fernando Lascano Szelagowski) natrafiamy na pewne fakty. Otóż rodzice Michała – Sebastian i Marianna (nie Maria) wywodzą się z Węglewa w gminie Pobiedziska. To praktycznie „rzut beretem” od Lednogóry. Według indeksów archiwalnych tam zawarli akt małżeństwa i tam urodzić się miał Michael (Michał) w roku 1853 (czyli jak podaje Fernando w swoich wspomnieniach). W aktach metrykalnych widnieją zapisy rodziców chrzestnych Michała: Franciscusa Mikołajczaka i Marianny Szelągowskiej. W fotokopii akt parafialnych można także dostrzec zapis „Lennagóra” jak zapisywano wtedy Lednogórę. Jednak i tutaj pojawia się pewna nieścisłość z tym, o czym wspominał w artykule w „El Dia” Fernando Szelagowski. Mowa tu o dacie urodzin Michała. Dziennikarzowi podał on datę 23 września 1853 roku, jednak w aktach kościelnych zapisana jest data – owszem – „23” 1853 roku, ale nie września, a sierpnia. Podsumowując – Michał Szelągowski – jedna z najważniejszych postaci argentyńskiej Polonii – nie urodził się w Gnieźnie, a najprawdopodobniej w Węglewie. Nie urodził się też we wrześniu 1853 roku, a miesiąc wcześniej tego samego roku, co potwierdza skan zapisu z księgi metrykalnej. Zapewne rodzina i potomkowie Michała opierali się na ustnych przekazach i szczątkach odtwarzanych dokumentów. Michał wybierając emigrację zapewne nie miał dostępu do aktu urodzenia i wspominał tylko Gniezno, w którym uzyskał zawód i praktykę. Rodzice prawdopodobnie tuż po jego narodzinach przenieśli się z Węglewa do niedalekiego Gniezna i tam mały Michał dorastał, podając później właśnie Gniezno jako rodzinne miasto. Małą korektę miesiąca narodzin można tłumaczyć także zawodnością pamięci lub błędami przy odtwarzaniu dokumentów po tygodniach podróży w inną część świata.
Michał Szelągowski wychował pięciu synów. Wszyscy zdobyli wyższe wykształcenie i działali w organizacjach polonijnych. Najdalej z nich zaszedł dr Miguel Szelągowski, który był burmistrzem (intendente) miasta La Plata (w latach 1963-1966), a potem wiceministrem spraw wewnętrznych w rządzie centralnym w Buenos Aires za prezydentury gen. Lanusse (do 1973 r.). Sam Michał Szelągowski spoczywa na cmentarzu w La Plata.
Marian Dzidek. Nikt nie zabawiał tak, jak on
Jeszcze przed I wojną światową nad jeziorem Jelonek w Gnieźnie, powstał pierwszy przybytek restauracyjno-rozrywkowy (własn. Edwarda Gewella). Wykupiony potem przez Stanisława Berchieta i znacznie rozbudowany, przyjął nazwę „Saskiej Kępy”. Dziś prawie nie ma po nim śladu. Znajdował się tuż za obecnym placem zabaw. Czego tu nie było… sale taneczne, restauracja, ogród, a w nich potańcówki, orkiestry, koncerty, odczyty, walki bokserskie, pokazy ogni sztucznych. W połowie lat 20. XX wieku właściciel zmienił nazwę miejsca na „Wenecja” i nadał mu wizerunkowego sznytu znanego właśnie z tego włoskiego miasta. Może miały na to wpływ jego obserwacje z wycieczki w basen Adriatyku? Tutaj co prawda pływały nie gondole, a mniej finezyjne łódki, ale zainteresowanie nimi było ogromne. Pobudowano zadaszony taras przy wodzie, a nocami odbywały się okraszone światłem lampionów Noce Weneckie. Królem tego miejsca był jednak nie sam właściciel Berchiet, a legendarny wręcz Marian Dzidek – pochodzący z Poznania kapelmistrz orkiestry tutejszego 17. Pułku Ułanów Wielkopolskich. Był on czołowym trębaczem polskiego wojska okresu międzywojennego, ale w Gnieźnie był uwielbiany przez miłośników muzyki i tańca. Człowiek o charakterystycznej tuszy (konie przez niego ujeżdżane ledwo go niosły) żwawo zawiadywał swoimi pułkowymi żołnierzami-muzykami, a sam ponoć po wykonanej pracy, nie stronił od zabawy. Przyszło mu jednak umrzeć na skutek obrażeń dwóch upadków z konia podczas uroczystych wojskowych parad. Zwierzęta miały trudności z ponoszeniem Dzidka. Jego śmierć, mimo że od lat mieszkał już w Lesznie, odnotowała w smutku lokalna prasa, a za nią wspominający zabawy i długie noce z Dzidkiem gnieźnianie. Sam lokal niestety podupadł jeszcze przed II wojną światową i po kilku zmianach jego funkcji, zniknął.
Julian Suski. Starosta z Warszawy
W roku 1929 przybywa do Gniezna na delegację z Warszawy Julian Suski – wybitna postać przedwojennych sfer rządowych i samorządowych. Przyjaciel ministra Becka, premiera i generała Władysława Sikorskiego. Jak sam o sobie mówił: „piłsudczyk”. Julian Suski to twórca polskiej policji w odrodzonej Polsce i współtwórca nowego podziału administracyjnego kraju. Wykształcony i poważany w Warszawie urzędnik, został oddelegowany do Gniezna, by przyjrzeć się problemom polskich samorządów od środka, co miał wykorzystać potem w dalszych pracach w ministerstwie. Innym celem było unormowanie relacji państwa z kościołem. Julian Suski piastował urząd starosty gnieźnieńskiego do 1935 roku oraz komisarycznego prezydenta Gniezna przez kilka miesięcy w 1934 roku. Następnie został mianowany starostą bydgoskim. Jako starostę w Gnieźnie odwiedzili Juliana Suskiego reporterzy z Poznania w roku 1930, by poznać opinię o Gnieźnie i gnieźnianach przez człowieka nie wychowanego w lokalnym środowisku: „Jakie są, wrażenia i obserwacje Pana Starosty ? Obserwacje te są, tem cenniejsze, że Pan Starosta przyjechał do Gniezna z Warszawy dopiero przed rokiem i obserwacje Pana są, świeże i nie zabarwione wskutek przyzwyczajenia?” – pytają reporterzy, na co Julian Suski odpowiada – ” Objawem, proszę panów, który mnie najsilniej i z punktu uderzył przy obserwowaniu nowego terenu pracy jest bijąca w oczy prapolskość gnieźnieńskiego. Wygląda ona nie tylko z każdego wykopaliska, nie tylko z każdej twarzy chłopa gnieźnieńskiego w typach antropologicznych, ale mówi ona z każdej piędzi ziemi gnieźnieńskiej, z każdego kurhanu. A wśród gnieźnieńskich wieśniaków co krok spotyka się Bolesławów Chrobrych. Już w chwili, gdym się w Warszawie dowiedział, że zostaję starostą powiatowym w Gnieźnie, już wtedy zdawałem sobie sprawę z wartości historycznej terenu, na którym mi pracować przyjdzie. Nie wyobrażałem sobie jednak, że spotkam to w takiej mierze i na każdym kroku. Dlatego też zadziwia mnie fakt, że Gniezno jest tak stosunkowo mało znane, takie małe istnieje w Wielkopolsce zainteresowanie się tym terenem prahistorycznej Polski i pęd do odetchnienia atmosferą legend i historii w wielu śladach, dotąd istniejących tutaj i zmaterializowanych. Już podczas mojego pobytu dwukrotnie natknięto się tu na bardzo ciekawe wykopaliska. Drugiem źródłem mego uczucia zdziwienia jest stosunek samego Gniezna do sprawy swojej świetnej przeszłości. Stosunek ten wygląda na pewnego rodzaju ignorancję czy zaniedbanie. Mojem zdaniem na Gnieźnie leży historyczne zobowiązanie, żeby przodowało Wielkopolsce pod wielu względami” – stwierdził starosta.
Edward Raczyński. Z fascynacji do Gniezna
Wielkopolska zawdzięcza Edwardowi Raczyńskiemu ogromnie wiele za badanie i opisywanie dziejów naszego regionu. Fundator niezwykłej biblioteki w Poznaniu oraz znany filantrop, przebywał w czasie licznych swych podróży w Gnieźnie. Są z tych wizyt pamiątki niezwykłe jak choćby rycina katedry. Rycina ta pochodzi prawdopodobnie z roku 1829 i jest autorstwa Johanna Gottfrieda Frenzla, choć w 1842 roku była w posiadaniu Edwarda Raczyńskiego. Prawdopodobnie powstała na jego zlecenie. Jej niezwykła uroda prezentuje prastare Wzgórze Lecha. Na pierwszym planie w miejscu dawnych rozlewisk i jeziora Świętego, na skutek samoistnego osuszania i obniżania się wód gruntowych, długi czas były bagna, torfowiska i łąki, gdzie wypasało się bydło. Widoczne tutaj bydło zapewne należało do kapituły katedralnej. Natomiast na samym wzgórzu od lewej strony prezentuje się nam kościół św. Jerzego. Obok niego dzwonnica, która niemal stykała się z kaplicą św. Stanisława. Kaplica ta została rozebrana w roku 1798, a bezpośrednim powodem był jej zły stan techniczny. Zaraz za dzwonnicą widzimy w oddali wieżę kościoła oo. Franciszkanów. Widoczna na rycinie katedra ma kształt nadany jej po pożarze z 1760 roku. Pożar ów doszczętnie zniszczył dachy i kopuły wież katedry, które stopiły się wraz z mechanizmami zegarów. Na szczęście, ocalały wnętrza katedry. Niestety, po czasie runęło sklepienie prezbiterium i uszkodziło ołtarz główny. Prędko przystąpiono do prac naprawczych pod okiem Bellottiego, a następnie Efraima Schregera. Wszystkie prace zlecał prymas Łubieński. Katedrze zaczęto nadawać formy klasycyzujące barokowe.
Zegar na wieżę został zamówiony w Gdańsku, a wybijał nie tylko godziny ale i kwadranse. Na gotyckich wieżach posadowiono barokowe kopuły. Wieże miały być otynkowane, tak by zakryć gotyckie cegły, jednak po kilku latach zaniechano tego pomysłu, a wzniesione do tego celu rusztowanie rozebrano. Prace zakończono w roku 1790. I choć w roku 1819 wybuchł kolejny, ogromny pożar Gniezna, który zniszczył niemal całkowicie miasto, Wzgórze Lecha ocalało. W trakcie odbudowy miasta usunięto widoczne z prawej strony ryciny dwie kanonie, gdyż stały zbyt blisko katedry. I tak oto, między innymi taką ryciną, Edward Raczyński zapisał się w historii Gniezna. Opisywał je także na kartach swoich książek, badał resztę pozostałego jeziora Świętego, w celu poszukania śladów pogańskich prastarego grodu oraz zlecał ryciny wystroju katedry.
Edmund Sokołowski. Zazielenił Gniezno
W kwestii naszych przepięknych terenów zieleni w mieście tamtych lat – nie możemy i nie powinniśmy zapomnieć o ludziach, którzy swoją pasję, wiedzę i miłość zainwestowali w to miasto i jego piękno. Dla siebie, dla wszystkich mieszkańców i dla przyszłych pokoleń. Wiele przepięknych założeń parków i skwerów, które możemy dziś podziwiać, było pomysłem i fachowym wykonaniem pana Edmunda Sokołowskiego. Edmund Sokołowski urodził się w Jeziorach Małych, 28 października 1894 roku. Był synem ogrodnika Marcina (opiekował się ogrodem przypałacowym w Zaniemyślu) i jego żony Karoliny. W czasie zrywu niepodległościowego został Powstańcem Wielkopolskim (za co w 1972 r. uchwałą Rady Państwa został mianowany na stopień podporucznika). Pan Edmund pracował od 11 czerwca 1919 r. na stanowisku Inspektora Ogrodnika Miejskiego w Gnieźnie, kontynuując i rozbudowując bajeczne zagospodarowanie parków i zieleni naszego miasta. 30 czerwca 1952 roku zdobył tytuł inżyniera przy Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. W czasie rządów komunistycznych, w latach 1953-1957 został przez „władze” zwolniony za brak przynależności do Partii. W tym czasie pracował w sklepie jako sprzedawca. W 1957 roku został zrehabilitowany i wrócił na swoje ogrodnicze miejsce pracy. Na stanowisku Inspektora Ogrodnika Miejskiego pracował do 30 kwietnia 1964. Zmarł 10 maja 1975 roku w Gnieźnie. Został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski i Krzyżem Powstańca. Jego synem jest Włodzimierz Sokołowski, kontynuujący przez 40 lat dzieło swojego ojca jako Inspektor Zieleni w Gnieźnie. Także dzieci Włodzimierza poszły w ślady taty i dziadka. Trzeba przyznać, że wielopokoleniowa pasja w rodzinie, to dziś już rzadki przypadek. Edmund Sokołowski był pomysłodawcą przebudowy oranżerii miejskiej na palmiarnię. Z jego pomysłu upiększano skwery Gniezna w okresie wiosenno-letnim pięknymi palmami.