Prąd i gaz dla miasta
Dziś, dla współczesnych gnieźnian, to po prostu siedziba spółki komunalnej i gazowni. Jednak rodowód tego miejsca jest niezwykle długi i ważny dla rozwoju nowoczesnego miasta. Po wielkim pożarze Gniezna z roku 1819 wiadome było, że zostanie ono odbudowane w duchu miast zachodnioeuropejskich (do tego czasu było ono urbanistycznie miastem średniowiecznym, nawet o zabudowie bardziej wiejskiej). Po wytyczeniu dzielnicy Nowe Miasto, wyznaczono mnóstwo parcel do zagospodarowania w okolicy dzisiejszych ulic Chrobrego, Sienkiewicza, Lecha, jednak na tym podmokłym terenie ludzie nie chcieli się osiedlać i inwestować. W dodatku ulica Chrobrego kończyła się w polu (zabudowania dworca towarowego) i straciła swoją rolę magistrali. Stąd decyzja, by u jej końca budować gmachy użyteczności publicznej, np. plac ćwiczebny dla wojska i cmentarz. W 1870 roku rozpoczęto budowę miejskiej gazowni, a 20 lat później elektrowni (dobudowano jeszcze koszary, straż pożarną i gmach Szkoły Przemysłowo-Handlowej). Decyzja o budowie budynku dworca kolejowego na wylocie ulicy Lecha, a nie Chrobrego, spowodowała, że ulica nabrała w tym biegu peryferyjnego charakteru. Gazownia to była inwestycja prywatna. W 1872 roku magistrat postanowił jednak kupić firmę i rozbudować zakład. Kosztowało to 153 000 marek, jednak sytuacja finansowa rozbudowującego się miasta była zła. Gazownia została wydzierżawiona inż. Berndtowi ze Wschowy aż do roku 1901, po czym wróciła w zarząd miasta. Firma przynosiła w końcu solidny dochód i czysty zysk. Magistrat poszedł za ciosem i w 1900 roku rozpoczął budowę, tuż obok, elektrowni miejskiej. Była to niezwykle droga inwestycja (ponad 400 tys. marek), jednak opłaciła się. Po 9 latach zakład przynosił już pokaźne zyski.
W latach 1910-1913 sieć gazowa mierzyła już 12 km i 1600 gazomierzy. W 1912 roku została gruntownie zmodernizowana. W 1938 roku posiadała piecownię, maszynę do ładowania komór węglem z napędem elektrycznym, dwa zbiorniki gazu o pojemności 1000 m3 każdy, aparaturę oczyszczania i chłodzenia gazu, fabrykacji benzolu, siarczanu amonu i destylacji smoły. Wszystkie budynki miały centralne ogrzewanie. Aż do wojny gazownia była rentowna, bowiem gazu używano do gotowania i oświetlenia. Warto wspomnieć, że w latach 30. obowiązywały taryfy gazowe (gospodarstwa domowe; krawcy i fryzjerzy; przemysł; rzeźnicy). Przed wojną sieć gazowa liczyła już 15 km i 1700 gazomierzy. Elektrownia miejska – prócz Gniezna – zaopatrywała w prąd 4 podmiejskie gminy. Planowano jeszcze położyć 163 km linii napowietrznych i dostarczać prąd do Wrześni i Witkowa, ale plany te przerwał wybuch wojny. W 1937 roku aż 31% mieszkań w Gnieźnie było pozbawione energii elektrycznej i to mimo ciągłego rozwoju sieci (w latach 1921-1935 o 184%).
Odbudowa katedry w nowym duchu
Niezwykły przepych wnętrza gnieźnieńskiej katedry, uwieczniony na fotografii wykonanej w 1907 roku. Widzimy tu wnętrza odbudowane ostatecznie po pożarze obiektu w 1760 r. Niezwłocznie po ustąpieniu ognia, na zlecenie prymasa Władysława Łubieńskiego przystąpiono do zabezpieczania wnętrz obiektu i powolnej jego odbudowy (spłonęły wówczas obydwa barokowe hełmy wież, dach nad nawą główną i prezbiterium, dzwony i mechanizm zegarowy, runęło sklepienie w prezbiterium uszkadzają ołtarz główny, stalle i posadzkę). W 1761 r. na polecenie prymasa, do Gniezna przyjeżdża architekt Tomasz Belotti, który ustala zakres prac, jednak brak budulca i konflikt z lokalnym klerem powodują, że opuszcza on Gniezno. W tym czasie w Wielkopolsce stacjonowały wojska rosyjskie, rekwirujące wszelkie dobra materialne i budowlane. W 1762 r. pracę podejmuje Efraim Schreger (Ephraim Schroeger) – jeden z wybitniejszych architektów swego czasu na tych ziemiach. Przyjeżdża do Gniezna raz w miesiącu i przywozi szkice oraz plany. Sam nadzoruje postępującą odbudowę, którą prowadzą murarze z Poznania.
Śmiałe plany Schregera, przemieniające mury, sklepienia i okna gotyckie, niekiedy wywoływały sprzeciw kapituły, wszak był on przedstawicielem awangardy i inspirował się architekturą francuską. Prezbiterium zaplanował on przebudować z gotyku na klasycyzujący barok, a zakres prac był wręcz rewolucyjny! Wnętrze katedry nie przypominało już wcześniejszego. Widoczna marmurowa posadzka przywieziona została z Krakowa. Dzieło Schregera nazywano „mistrzostwem sztuki”, jednak wytykano mu widoczne wysoko na zdjęciu liczne żelazne ankry wiążące nasady sklepień nad nawą i prezbiterium. Prace ukończono w 1768 r., jednak zleceniodawca prac – prymas Łubieński, nie doczekał ich efektu. Zmarł w 1767 r. Kapituła zachęcona pracą architekta, dał mu dodatkowe zlecenie – odbudowy hełmów wież. Ten zabrał się ochoczo do pracy i zaprojektował barokowe na gotyckich wieżach. Znamy je w tej formie do dziś (choć zostały odbudowane po kolejnym pożarze). Ciekawostką jest, że Schreger planował otynkować wieże, by pasowały do ówczesnych czasów. Zbudowano nawet rusztowanie, ale po 8 miesiącach jest rozebrano, rezygnując ostatecznie z tego pomysłu.
Żubrówka dla każdego?
Patent z roku 1925 na wytwarzanie przez Fabrykę Wódek i Likierów Bolesława Kasprowicza w Gnieźnie wódki o nazwie „Żubrówka”. Spór o wykorzystywanie popularnej nazwy rozgrzewał w okresie dwudziestolecia międzywojennego manufaktury gorzelniane, które uważały, że nazwę zwyczajową można używać do woli. Toczył się nawet ostry spór między Kasprowiczem i firmą Gaede o wykorzystywanie nazwy, a istotą sporu było zaopiniowanie – czy nazwa „żubrówka” pochodzi od żubra czy od trawy, którą żubry upodobały sobie w okolicach wsi Hajnówka. Zauważano wówczas, że „żubrówka” jak „malinówka”, to nazwa powszechna i wolna do wykorzystania. Finał tego sporu znany jest tylko badaczom archiwalnych akt sądowych, ale pewnym jest, że jeszcze w czasie zaboru pruskiego Kasprowicz uzyskał patent na użytkowanie tej nazwy dla swoich produktów i to już w roku 1894.
Kartka z historią
Oto skan ciekawej kartki pocztowej. Kartka zawiera życzenia świąteczne, zapewne z okazji świąt wielkanocnych w 1944 roku. Data zarówno stempla pocztowego, jak i własnoręczny podpis nadawcy, wskazuje na dzień 8 kwietnia, kiedy to kartka wpadła do skrzynki nadawczej. Korespondencja powędrowała na ulicę Hornstrasse, czyli Mieszka I. Wypełnione własnoręcznym wpisem pole adresata pokazuje, jak wówczas musieli adresować listy i kartki gnieźnianie. Wymagane było zapisywanie ich w języku niemieckim. Co szczególnie ciekawe, to przyłożony stempel o treści: „Zamach na KUTSCHERĘ UDANY 1 II 1944”. Takie stemple w kraju objętym okrutną okupacją, były formą informowania się społeczeństwa o wydarzeniach, które nie miały szans zaistnieć w środkach masowego przekazu. To tzw. forma „szeptanki”. Oczywiście stempel zapewne nie został przyłożony przez samego nadawcę, bo już z poczty by nie poszedł w świat, a sam autor miałby pewnie spore kłopoty. Stempel mógł przyłożyć polski pracownik gnieźnieńskiej poczty, który jako ostatni miał kartkę w rękach i wiedział, że przed wyjęciem jej ze skrzynki pocztowej przez adresata, nie przejdzie już przez żadne inne ręce. Szczególnie przez ręce niemieckie.
Z kart historii gnieźnieńskiej bezpieki
Jaką rolę spełniał gnieźnieński ratusz przy ulicy Chrobrego, każdy mniej więcej wie. Nie każdy jednak wie, że adres Chrobrego 40 wzbudzał lęk. Otóż ratusz był pierwszą siedzibą Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (PUBP), czyli „bezpieki”. Funkcjonariusze UB wprowadzili się do kilku pomieszczeń okazałego gmachu już 26 stycznia 1945 roku. Drugi w historii szef gnieźnieńskiej bezpieki, Franciszek Zrębski, swoją „karierę” w pierwszej stolicy okrasił wieloma ekscesami za które został skazany przez sąd, jednak zasądzoną mu karę więzienia anulowano. Otóż kierownik PUBP dopuszczał się wielu malwersacji, a w podległym mu urzędzie istniała zupełna samowolka. Nie stosowano się do żadnych procedur. Jak można wyczytać z akt osobowych – w czasie jego rządów pracownicy bezpieki wzajemnie się okradali, a z jednym z nich dzielił się przywłaszczonymi pieniędzmi. W czasie wielu libacji alkoholowych, które miały miejsce w urzędzie, dochodziło do bójek oraz zabaw na które był zapraszany lokalny „element”. Raz kierownik Zrębski podczas imprezy w hotelu Francuskim, po alkoholu wyjawiał na głos tajemnice służbowe. Jego pracownicy donosili także, że uprawia libacje z volksdeutschami. Liczne donosy sprowadziły na urząd kontrolę komórki PPR, która potwierdziła uchybienia. Okazało się, że brakuje pieniędzy za ciężarówkę, którą przekazało PUBP wojsko, a którą sprzedał kierownik. Podobnie uczynił z samochodem służbowym, który sprzedał gnieźnieńskiej Rybiarni przy ulicy Konikowo. Handlował także na szeroką skalę spirytusem oraz zawłaszczył pieniądze, które na rzecz urzędu wpłacał właściciel hotelu Francuskiego. Pazerność przyczyniła się także do przejęcia pieniędzy przeznaczonych na nagrody dla funkcjonariuszy. Do długiej listy zarzutów dopisano pobicie wartownika, który nietrzeźwemu kierownikowi zbyt późno otworzył drzwi do urzędu. Szef „bezpieki” zdradził też informatorkę o pseudonimie „Lama” podczas libacji w kawiarni „Esplanada”, oraz użył broni palnej w stosunku do stojącego w jego gabinecie zegara podczas nocy wigilijnej.”Postępowaniem swoim i pijaństwem demoralizował pracowników PUBP jak również dawał reakcji możność do wrogiej propagandy” – zanotowano w aktach sprawy przeciwko niemu. Gdy śledztwo zamknięto, sąd w Poznaniu uniewinnił z zarzutów Franciszka Zrębskiego, zarzucając słabe dowody obciążającego kierownika PUBP. Wyrok ten został uchylony i przekazany do ponownego rozpatrzenia po interwencji wojskowego prokuratora. Ponowne przyjrzenie się wybrykom kierownika, pozwoliło wydać wyrok skazujący go na 4 lata więzienia, jednak na mocy amnestii, darowano mu karę i wypuszczono.
Niespodzianka na katedralnych wieżach
W roku 1936, z okazji odpustu na św. Wojciecha, Miejskie Zakłady Siły i Światła przyozdobiły katedrę w iluminację świetlną. Po samych uroczystościach iluminację zdjęto, ale okazało się przy okazji, że konieczne są pewne remonty kopuł wieńczących wieże katedry. Zarówno montaż żarówek, jak i naprawę krzyży na wieżach, powierzono mistrzowi dekarskiemu z Gniezna – Franciszkowi Sobańskiemu. Wejście na sam szczyt kopuł było w owym czasie nie lada wezwaniem. Przecież dojście do nich prowadziło tylko przez taras widokowy na wieżach. Otóż Pan Sobański, jak tłumaczył ówczesnej prasie, musiał wyjść na gzyms wieży i wspinać się powolnie na sam szczyt po kopule. Dostawszy się w okolice krzyża, zamontował tam drabinkę oraz liny pomocnicze i wraz z pomocnikiem zamontowali stalowy pierścień, na którym oparto rusztowanie. Na to właśnie rusztowanie, wciągnięto reportera Wielkopolskiej Ilustracji, by sam na własne oczy mógł zobaczyć panoramę Gniezna z najwyższego punktu w mieście. Tak oddał stan swojego ducha reporter:
„Patrzę na północ. Na pierwszym planie kąpiący się w świeżej zieleni park biskupi, dalej różowe dachy Seminarjum duchownego, kwitnące sady, błękitne wody jeziora świętokrzyskiego i bezkresna dal żyznych pól i świeżych łąk. Patrzę w inną stronę. Oglądam ogromny masyw dachów bazyliki, lśniących w blasku słońca zieloną patyną. Widać wieniec figur świętych polskich na skarpach zewnętrznych katedry, wspaniały taras placu pod bazyliką z pomnikiem Chrobrego, a w głębi mrowie, poprzerzynane długiemi pasami ulic, na których kręcą się nie ludzie, lecz mrówki i suną nie autobusy i wozy ciężarowe, lecz drobne kruche zabawki. Oczy mkną po łamańcach dachów, domów szkół, kościołów i zatrzymują się na granatowej ścianie borów i lasów. W głębi majaczy kopuła kolegjaty w Trzemesznie, widać nawet mniejsze jej wieże, nieco na lewo błyszczy w blaskach słońca klasztor w Mogilnie, dawna siedziba benedyktyńska, a jeszcze głębiej widnieje na horyzoncie cienki komin cukrowni z Janikowa pod Inowrocławiem”.
A co odkrył na jednej z wież sam pan Sobański ? Po oczyszczeniu kuli na szczycie kopuły, pod krzyżem – ujrzał powoli wyłaniający się z każdym gestem muśnięcia szmatki napis: „Nauman Porucznik Pułku dziewiątego Jazdy Polskiej był tu Dnia 19 Sierpnia 1811 Roku”.
Miasto z końską tradycją
Od wieków w Gnieźnie odbywały się jarmarki, których ilość (dzięki przywilejom nadawanym przez króli) wynosiła nawet 8 rocznie. Jednak tylko jeden targ w roku był największy i najznaczniejszy – Jarmark na św. Wojciecha. W XVIII wieku, jarmark ten trwał czasami i 8 tygodni, a najważniejszym punktem jego, był targ koni i bydła, który trwał 4 tygodnie. Zjeżdżali na niego hodowcy i kupcy z całej Polski i z Europy, a jak opisywał pewien Niemiec z Lipska: „widać tu wtedy wielką ilość polskiej szlachty każdego stanu, która często porywa się do szabli i rąbie się ze sobą”. W XIX wieku jarmarki nie trwały już tak długo, ale ich siła wcale nie słabła. Trudne czasy, upadek miasta, oraz inne czynniki, zadecydowały o mniejszej lub większej skali targów końskich. Jeszcze przed I wojną światową, zaczęto znów w Gnieźnie przypominać o tradycjach końskich tego regionu. Za sprawą hrabiego Mielżyńskiego, Kazimierza Żychlińskiego, Józefa Czapskiego i innych, organizowano zawody oraz spęd koni na jarmark. Osiągano w tym czasie ogromną liczbę 20.000 spędzonych koni na każdy z nich. Po I wojnie światowej, postanowiono przywrócić blask Gniezna jako swoistej polskiej stolicy koni i zawiązano Komitet Targów Końskich, co miało miejsce w roku 1926. W komitecie zasiadali między innymi: prezydent miasta, starosta powiatu, dowódcy gnieźnieńskich dywizji, dyrektor Stada Ogierów, hodowcy koni i znane osobistości (założycielami byli Barciszewski, Taczak, Mielżyński, Rabski, Prądzyński, Kasprowicz, Więckowski, Żychliński). Jarmark przyciągał najlepszych jeźdźców z kraju, najlepsze konie, wystawców, hodowców, kupców, ministrów, urzędników i wojskowych. Hotele miały ogromne obłożenie, a całe miasto świętowało. Liczne zagraniczne delegacje przyjeżdżały do Gniezna już na wiele dni przed jarmarkiem. W roku 1929 postanowiono zbudować na potrzeby hippiczne stadion, który powstał przy ul. Wrzesińskiej. Targi końskie w Gnieźnie urosły do rangi największej tego typu imprezy w Polsce, z konkursami o dużych wygranych (pieniądze, konie, dorożki), loteriami i imprezami towarzyszącymi.